Dwa etaty rewolucjonisty

Po "Homefront: The Revolution" można się było spodziewać wiele. Niestety, ta rewolucja jest z góry skazana na porażkę.
"Homefront: The Revolution" - recenzja
Już osnowa gry jest dość absurdalna. Oto bowiem w tej alternatywnej historii Korea Północna od lat 70. produkuje masowo świetną elektronikę. Ich czołowa korporacja APEX przypomina zresztą do złudzenia Apple. W tym czasie USA przez ponad 15 lat republikańskich rządów pogrąża się w długach. A ponieważ Amerykanie zaopatrują się u Koreańczyków w sprzęt od pralek poczynając, na helikopterach bojowych skończywszy, nietrudno się domyślić, jaki jest finał tej historii. Korea Północna uzyskuje międzynarodową zgodę na wyciągnięcie wtyczki z bankrutujących Stanów Zjednoczonych. W efekcie KRLD okupuje amerykańskie ziemie zgodnie z międzynarodowymi regulacjami i spokojnie doi kraj z surowców naturalnych, traktując to jako spłatę długu. Ponieważ rodzi się ruch oporu, Koreańczycy zaczynają przywoływać do porządku niepokornych obywateli. De facto w "Homefront: The Revolution" jesteśmy więc tymi złymi – narodem idiotów, którzy roztrwonili skarb państwa na bliskowschodnie wojny i wojenki, a gdy mają spłacić zaciągnięty dług, zaczynają się buntować.



Rewolucja przemielona przez kulturę masową zachodzi wtedy, gdy jakaś klasa społeczna powstaje przeciwko pewnemu establishmentowi. Musowo pojawia się partyzantka, ideały socjalistyczne i przyśpiewki o bojownikach o wolność. Kwestie te w "Homefront" przypominają jednak krzywe zwierciadło rodziny Griswoldów, gdyż cała awantura na amerykańskiej ziemi prowadzona jest w rytmie wojującego kapitalizmu. Pracuj ciężko, odwalaj małpią robotę za marne pieniądze, a może dostaniesz jakiś nowy gadżet.

Konkrety? Każdy obszar w grze to naturalnie główne strefy zarządzania północnokoreańskiego okupanta. Musimy je wyzwolić – a to zniszczyć jakąś instalację gazową, a to znowuż wysłać komunikat, że właśnie wyczyściliśmy teren. Krok po kroku przejmujemy dany obszar. W międzyczasie nastawiamy rozsiane po naprawdę idiotycznych miejscach radioodbiorniki na rewolucyjne bity oraz przecinamy kable w agregatach poustawianych w różnych punktach danego kwartału. I tak cały czas, bez odpoczynku. Szczytem wszystkiego są misje poboczne, za które dostaniemy cenne dolary potrzebne do wykupienia kolejnych broni i ekwipunku naszego protagonisty. Potrzebujesz na większy plecak i celownik kolimatorowy? Nie ma że boli: najpierw ustrzel 15 wrogów z pistoletu maszynowego, potem zrób zdjęcia 10 żołnierzom piechoty, 20 kumplom z ruchu oporu, a na deser – to moja ulubiona czynność – spal żywcem 15 dowolnych wrogów. Przy tym, co musi robić nasz bohater dla kilku dolarów, działania rewolucjonistów pokroju Che Guevary wyglądają jak niewinne zabawy.



Nie tylko aktywności poboczne są potwornie nudne. Kuleje także główna warstwa fabularna, choć to sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Otóż "Homefront: The Revolution" pokazuje już w prologu, co myśli na temat konstruowania postaci. Ledwie kogoś poznajemy, a już kilka minut później zostaje zabity. Zaraz po ukończeniu prologu spotykamy zaś nowych bohaterów – wesołego i walecznego żołnierza, marudnego doktora oraz dziewczynę jako żywo przypominającą Lisbeth Salander, tyle że z innymi personaliami. Są to postacie tak barwne i mają tyle do powiedzenia, że z ulgą witamy zniszczone kwartały Filadelfii, w których będziemy pruć z czego Bozia dała do zastępów koreańskich żołnierzy. Równie bezpłciowy co nasi pomagierzy jest wróg – Korea Północna, a w zasadzie jej KAL (Koreańska Armia Ludowa), która okupuje Filadelfię. Można by marudzić, że Koreańczycy nie mają na stanie jakiegoś złowrogiego dyktatora, którego naturalnie pokonamy na samym końcu gry. Ich System nie potrzebuje jednak twarzy. Nie jest to bowiem sytuacja rodem z innych gier FPS, gdzie zawsze walczymy z jakąś frakcją terrorystów, za którymi stoi charyzmatyczny lider. To my przecież odgrywamy rolę tych, którzy polegają na nazwiskach. Korea to zastępy zamaskowanych żołnierzy, amorficzny kafkowski System, który musimy jakoś przezwyciężyć. 



Jednym z niewielu dobrych pomysłów gry jest modyfikowanie broni w locie. Potrzebujemy zamiast karabinu wyrzutni min? Odpalamy menu broni i już – mamy nową pukawkę. Pistolet z tłumikiem zamiast SMG albo snajperka zamiast karabinu? Nic prostszego. To oczywiście tak naprawdę zmiana zwykłego kółka broni, ale całkiem nieźle podbudowuje klimat chałupniczego klecenia naprędce rurobomb i koktajli Mołotowa. Szkoda tylko, że samo strzelanie nie jest już tak satysfakcjonujące. SI wrogów jest bowiem nieodgadniona – raz widzą nas przez ściany, w innej sytuacji ignorują i wystawiają się na ogień lub zbiegają jeden po drugim tymi samymi schodami. Nasza broń ma spory odrzut, więc można zapomnieć o radosnej rozwałce. Większość gry to mozolne podchodzenie pod jakąś koreańską instalację i zdejmowanie samotnych dronów albo żołnierzy piechoty. Gorzej, gdy żołnierze zorientują się, że coś jest nie tak. Wtedy na miejsce zlatują się całe zastępy wrogów i statki powietrzne, które skutecznie przeganiają nas z danego terenu. Wprowadza to pewien element dynamiki, ale system ten niestety zbyt często da się oszukiwać.



Strona techniczna gry woła o pomstę do nieba. "Homefront" cierpi na potężną czkawkę, która rozciąga się na kilka kluczowych aspektów gry. Przede wszystkim jeśli udaje się choć przez kilka minut utrzymać 25 klatek na sekundę, jest to powód do otwarcia rewolucyjnego piwa. Z reguły bowiem, gdy tylko wsiądziemy na motocykl i zaczniemy pruć przez miasto, gra dostaje spazmów. Większa strzelanina? To samo – prędkość rewolucyjnej walki spada do 15-20 klatek na sekundę. Co gorsza, do tej dość tradycyjnej czkawki dołączają niezrozumiałe dla mnie przycinki podczas autozapisu oraz w zasadzie jakiejkolwiek większej akcji w grze. Zdobędziemy jakiś obiekt? Trzy sekundy przerwy. A może właśnie kupiliśmy nową broń? Gra zamiera na krótką chwilę. Ponieważ nie jest to wyjątek, ale reguła, skutecznie zniechęca do odbijania Filadelfii.



"Homefront: The Revolution" sprawia potworny zawód. Gra w małych dawkach nie jest szkodliwa, ale gdy tylko próbujemy wsiąknąć w kuriozalny świat rewolucji w rytmie gwiazd i pasów, niedoróbki techniczne, idiotyczne zadania poboczne, bezbarwne postacie oraz miałkie pasaże fabularne skutecznie uniemożliwiają nam zabawę. Granie w "Homefronta" to jak wprowadzanie demokracji w jakimś targanym wojnami plemiennymi kraju. Niby można, tylko po co?
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones