Być może o taki właśnie efekt chodziło Malickowi,nie zmienia to jednak faktu,że film jest średni niestety,mocno pretensjonalny. Szczątkowa fabuła ,rwana narracja typu "strumień świadomości",bohaterowie snują się bez celu po ekranie,wygłaszając co chwila większe,lub mniejsze komunały. Song to Song sugeruje głębię,ktorej nie posiada. W serii,owszem często pięknych,ale pustych obrazów opowiada o różnych obliczach miłości,o to czym ona ma być w istocie,o niemożności spełnienia się w niej,tyle tylko,że kompletnie nie przekonująco. Lubię (również) ten rodzaj kina,nie mam nic przeciwko odrobinie poezji na ekranie,ale ją też trzeba umieć przedstawić. Jak dla mnie,ambitna porażka.
dla mnie to takie amerykańskie "Wielkie piękno" gdzie ludzie egzystują, a nie żyją, miotają się szukając swojego miejsca, gubiąc siebie po drodze, nie zauważają rzeczy ważnych skupiając się na jakichś erzacach, a życie mija i wieje pustką. jedyne do czego dochodzą w tej swojej egzystencji to stan, że stracili dużo, niewiele zyskując i nie są już w stanie tego zmienić. symboliczny powrót do dzieciństwa i symboliczny ponowny start w "nowe życie" na ogół się nie zdarza. niestety.
Jezu, błagam, nie obrażaj "Wielkiego piękna", tamten film jest genialny, ten jest straszny. Choć rzeczywiście pewne cechy wspólne można znaleźć, ale "Wielkie piękno" jest dojrzalsze ze 100x.
Szkoda, że Malick nie kręci juz takich filmów jak "Badlands", "Niebiańskie dni" lub "Cienka czerwona linia"- to były dla mnie arcydzieła. Jego późniejsze filmy, to już wizualnie piękny bełkot (oczywiście dla mnie).
Film jest uszu które potrafią słuchać. Nie jest skomplikowany. Nie jest pusty. Puste jest życie, kóre wiodła główna bohaterka nie wiedząca kim jest. Z jednej strony był koło niej Cook, kłamca i manipulator, obiecujący złote góry ale nie za darmo. Z drugiej BV, który kochał ją bezinteresownie.
Cook nie ogarnia tego świata na trzeźwo, żyje w chosie i kolejna kobieta, którą kusi bogactwem jest nieszczęśliwa, zagubiona. Ucieka do religii gdzie spada na nią potępienie i jeszcze większe zamieszanie. Nie bez powodu upadek Cooka i wybrzmiewająca modlitwa do mamuśki jest tu bardzo symboliczna. Pokazuje ciemną stronę tej postaci w kleszczach religijnych kłamstw.
Faye wkońcu odkrywa, że bycie sobą daje jej szczęście i mimo pełnionych błędów ( religijni ludzie dają tu znak równości z grzechem) miłość jej wszytko wybacza. Taki jest właśnie Bóg zawsze kochający i wyrozumiały.
I tyle, taki to film